![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjx1tBcIVNiqrKSEvgfkTRTPLRyeuaMlX_o7tZOEH3yGFFOg4Zcl_RYSsW3OAYGWdUabS_1ul7fipccyfBVJXMGi2rtf0ZhyphenhyphenJ6dDTt4-REbJA5UyPSwn2dpUOQdD9HGuvoT50D4XJIv2w/s320/Beethoven.jpg)
Dopiero w środkowym okresie swej twórczości Beethoven zaczął wychylać się poza te klasyczne ramy coraz znaczniej i znaczniej. W grę tu wszedł jego osobisty dramat - w wieku 26 lat młody, dobrze zapowiadający się kompozytor zaczął tracić słuch. Choroba okazała się postępująca i nieodwracalna. Jego muzyka coraz wyraźniej odzwierciedla toczącą się w nim walkę z nieuchronnym losem. W tym właśnie czasie powstała V Symfonia, której słynne "ta da da dam" brzmi jak pukanie (ba! walenie) do drzwi. Ni mniej, ni więcej, tylko to właśnie tragiczne przeznaczenie kołacze do drzwi domu kompozytora. Podobny motyw powtarza się zresztą i w innych utworach, m. in. w Appassionacie, gdzie w moim odczuciu brzmi nawet o wiele bardziej przeszywająco.
Muszę natomiast stwierdzić z przekonaniem, że wyłamuję się i nie należę do entuzjastów słynnej Sonaty Księżycowej cis-moll op.27. Tzn. nie mam nic przeciwko niej ;) Ale utwór ten nie wzbudza we mnie takiego zachwytu, jaki z reguły zwykł był wzbudzać w odbiorcach. Owszem, słychać noc, nawet księżycową, ale jest to mimo wszystko noc ciemna, pochmurna, dłużąca się, ponura, nieprzyjazna. Nie lubię takiej nocy. Przy okazji Debussy'ego wskażę alternatywę dla takiego ujęcia.
Natomiast bardzo pozytywne emocje wzbudza we mnie równie słynny finał IX Symfonii czyli "Oda do radości" do słów Friedricha Schillera. Utwór został po raz pierwszy wykonany w Wiedniu w 1824 roku, gdy Beethoven był już prawie zupełnie głuchy. Nie słyszał więc burzy oklasków, jaką uhonorowała go tamtejsza publiczność. Lubię tę część ze względu na potęgę brzmienia. Tę potęgę buduje orkiestra jeszcze przed wejściem chóru, a chór następnie dopełnia i wypełnia. Czasem się dziwię, jakim cudem ta potęga nie rozsadziła jeszcze filharmonii? ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz